Mam parę refleksji po ostatnim Agile Coach Camp, które chcę przekazać i pewnie rozwinę je w poszczególnych wpisach skupionych na danym zagadnieniu. Najmocniejszym przeżyciem osobistym zacznę – postanowiłem tym razem zmienić swoje podejście do tego wydarzenia, na bazie tego, co już pisałem w wpisie o postawach na spotkaniach postanowiłem mocno trzymać się postawy słuchania.
Poprzednie polskie Coach Campy budziły we mnie mieszane uczucia – na pierwszym (pierwszym dla mnie, historycznie to był chyba trzeci = Uniejów) byłem rozczarowany poziomem, spodziewałem się dużego kopa merytorycznego, ale go niestety nie dostałem. Spodziewałem się podobnego przeżycia do tego, co wyniosłem z włoskiego ACC, gdzie w ramach jednego eventu poznałem głęboko parę modeli (m.in. Schneidera), frameworków (Cynefin), widziałem w akcji paru fajnych coachy ćwiczących wzajemnie w małych grupach różne techniki (NVC). Odbyłem też sporo dyskusji w szerokich i wąskich gronach na temat Scruma, Kanbana, transformacji. Miałem okazję porozmawiać z bardzo różnorodnymi osobami na temat rozwoju osobistego na ścieżce kariery Scrum Mastera i Coacha (od ludzi podobnych mi zaawansowaniem do wymiataczy międzynarodowej skali).
Jednym zdaniem – na pierwszym moim polskim Campie miałem zbyt wygórowane oczekiwania. Czyżby?
Na drugi (drugi dla mnie – Czarny Las) przyjechałem z trochę innym założeniem – merytorycznego kopa raczej się nie spodziewam, ale skupię się na networkingu (co było chyba najlepszym aspektem dla mnie z pierwszego) i na dawaniu od siebie innym tego, co wiem. Zgłosiłem więc prowokacyjne tematy, w moim zamyśle prowadzące do namysłu albo zapraszające do głębszej rozkminki. W sumie w półtora dnia miałem 4 tematy w programie swoje, co bardzo zamknęło mnie na tematy innych osób. Byłem zadowolony z przebiegu swoich sesji, przyszło sporo ciekawych osób, na samym evencie było też trochę nowych osób, z którymi nawiązałem kontakt. Dla mnie samego było lepiej pod każdym kątem. A czy event był lepszy?
Po głębokich rozmyślaniach na temat mojego ego, dużego zniechęcenia do postawy „trzeciej” z linka ze wspomnianego na początku wpisu, postanowiłem przyjechać na ten Camp z postawą słuchacza. Nie zgłosiłem żadnego tematu do dyskusji osobiście (stwierdziłem, że nie będę się popisywał erudycją, znajomością metod, technik i modeli, nie będę generował prowokacji). Nie pchałem się do wypowiedzi o ile nie stwierdziłem, że naprawdę muszę się odezwać, nawet jeśli czułem, że pewne sprawy idą w złym kierunku. Chętnie korzystałem z dwóch stóp, opuszczałem nieinteresujące sesje zamiast próbować je przejmować na swoją modłę. Na ile tylko mi się to udawało – odpowiadałem na pytania zainteresowanych osób, ale sprawdzałem, czy to co mówię jest ciekawe. Nie jest tak, że eksperyment wypełniłem w 100% zgodnie z zamierzeniem – na niektórych sesjach wskakiwałem co najmniej w tryb mówienia, ale parę odkrywczych dla mnie samego zjawisk doświadczyłem.
Efekty:
- Kilka naprawdę ciekawych, głębokich rozmów, zazwyczaj 1na1. Czułem że pomogłem komuś, z kim się dzieliłem i czułem też, że sam z tego dzielenia się coś wynoszę. Było mi też dobrze z tym, że rozmowa odbywa się na równych zasadach. Te rozmowy znajdowałem poza programem zapisanym na „kratownicy”.
- Odpuszczenie aktywności pokazało mi, że sporo wokół mnie było osób, które działały w trybie trzecim (mówić, żeby się sprzedać). I jednocześnie zaskoczenie dla mnie osobiście, bo wcześniej tego chyba nie widziałem – jak dużo osób też było skupionych na słuchaniu i jak zdarzało się, że moderator danej sesji nie troszczył się dostatecznie o ich uwzględnianie w dyskusji (dyskusja ożywiona między 2-3 osobami w danym slocie, przy relatywnie niskim udziale kolejnych, wyłącznie słuchających). Coach-szewc bez moderacyjnych butów chodzi, nie zadbaliśmy jako cała grupa o to, by wybrzmiewały różnorodne głosy.
- Rozczarowało mnie też obserwowane z boku zjawisko niskiej kultury rozmowy. W czasie wielostronnych dyskusji zdarzało się przerywanie sobie w pół zdania, przypisywanie stwierdzeń które nie padły, retoryki ad absurdum, pytań zamkniętych w miejscach pasujące do pytań otwartych i dostarczania coachingu bez zgody osoby „coachowanej”. Bardzo mierziła mnie też praktyka dawania rad bez wsłuchania się w kontekst czy wręcz z przerywaniem wypowiedzi tego, kto zarysowuje swój przypadek.
- Bardzo bolało mnie ego, niezaspokojone w dostatecznym stopniu, zwłaszcza gdy widziałem wokół siebie trochę pawi puszących piękne kolorowe pióra iluzji swojej osoby. Miło było w kuluarach opowiadać różnym pytającym jak wygląda tocząca się transformacja mBanku (zwłaszcza, że mamy całkiem fajny przełom o którym niebawem napiszę), ale pewnie jakbym zrobił sobie jakąś własną sesję o transformacji, to 30-45 minut airtime’u wypełniał by mój głos… Przeboleję.
- Ogólnie przez brak „swoich” sesji do wybrania miałem tylko sesje zaproponowane przez innych. Były momenty w trakcie dnia, że nic spośród rzeczy zawieszonych na agendzie mnie nie zainteresowało, co oznaczało konieczność zdecydowania czy pójść na jakieś rzeczy mniej intrygujące albo wybór stylu wolnego elektronu, który podobnie jak paru innych introwertyków chadzali sobie po korytarzach, nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić.
- Szczególnie brakowało mi tematów rozkminkowych, drążących istotę rzeczy, rozpracowujących jakiś konkretny case (najlepiej realny prosto z pola bitwy, a nie teoretyczny czy narzędziowy). Tematów w stylu „pomóżcie mi rozwiązać problem X” zamiast tematów „chce Wam przedstawić swoje historie z zastosowania metody Y”. I wcale nie chodziło mi o sesje zaawansowane, bo chętnie poszedłem na tematy osób początkujących w danym problemie ale fajnie wciągającym się w rozmowę. W takich tematach można aktywnie słuchać, dokładać kawałki doświadczeń do szerszej dyskusji, wielostronnej i często niejednoznacznej.
- Po dwóch dniach skupienia uwagi na słuchaniu i powstrzymywania się od nadmiernego mówienia czułem się maksymalnie zmęczony, psychicznie i fizycznie. Zwracałem uwagę na innych, dużo namyślałem się czy faktycznie jest moment bym coś powiedział – to znacznie trudniejsze niż po prostu śmiałe wskakiwanie w nurt dyskusji z każdym stwierdzeniem jakie mi tylko przyjdzie do głowy.
Jaki eksperyment zrobię na kolejnym ACC (jeśli jeszcze wezmę w nim udział) – chyba zbalansuję podejście z drugiego i trzeciego. Pewnie spróbuję wycyzelować dosłownie 1 najistotniejszy dla mnie temat i zgłosić go pod sam koniec sesji budowania agendy danego dnia. Zadbam o moderację swojej sesji i zaproponuję swoją rolę w moderacji sesji innych, które będą jej zauważalnie potrzebować. Zareaguję w odpowiednim momencie, gdy zauważę jakiś z problemów z powyższej listy, nie zadowolę się tylko ich zauważaniem i przyglądaniem się czy ktoś jeszcze zareaguje (bo się mogę nie doczekać).
PS. Nawet jeśli to co piszę jest niepopularne w społeczności – to nie jest ostatni wpis o ACC, mam jeszcze co najmniej dwa wątki które uznaję za ważne i nie chcę ich przemilczeć, ale wymagają one znacznie uważniejszego sformułowania myśli. Zależy mi na tym, żeby tego typu wydarzenie miało swoje miejsce na naszej scenie, więc pisząc o tym, co ja sam czuję, chcę wpłynąć na to, by każdy kolejny event był lepszy niż poprzedni. Nie dołączam do Slacka, nie czułem, by temat retro na miejscu był wyczerpany, stąd ten wpis i nadchodzące kolejne. Jeśli natomiast moja próba wpływania się nie powiedzie, bo jestem w tych odczuciach osamotniony, będę OK z tym, że chociaż spróbowałem.